Przez Kurdystan na rowerze. Silvan cz. 1

  • Co tutaj robisz? - spytał, na pół rozbawiony, na pół poważny. Chudy, postawnej budowy, twarz ogorzała od słońca. Za jego plecami trzech takich samych mężczyzn przed trzydziestką, wpatrywało się we mnie, czasem ironicznie, czasem z zaciekawienie.
    - Paszport masz? - w tym momencie, już zrobiło się trochę nie przyjemnie.
    - Tak, jasne.
    - To go pokaż.
    Posłusznie, bez żadnych oporów i słów sprzeciwu, wyciągnąłem z przedniej sakwy, małe zawiniątko z plastikowej, wodoodpornej siatki, z czerwoną okładką, na której widnieje orzełek. Mężczyzna, wertował strony zapisane niezrozumiałym dla niego językiem, jego wzrok skakał z jednej wizy na drugą. Coś mówił do swoich towarzyszy, ci z lekka się uśmiechali. Po dłużej chwili oddał mi paszport, i z rozbrajającym uśmiechem, z palcami złożonymi w kształt zwycięstwa mówi:
    - PKK – a na odchodnym dodaje już po turecku – Kurdystan guzel – Kurdystan jest piękny.
    Diyarbakyr, turecki Kurdystan i flagi z poparciem dla kurdyjskiej partii politycznej HDP
    Takie powitanie zgotowano mi w mieście Silvan, które znajduje się około 50 kilometrów na wschód od Diyarbakiru. Zjechałem do centrum miasta z powodu opon, których bieżnik skończył się jakoś dwa tygodnie temu. Ciągłe postoje, łatanie dziur w dętkach i ostre słońce spowodowało, że w końcu postanowiłem zająć się tym problemem i wymienić gumy. W życiu bym nie pomyślał, że wjeżdżając do Silvanu, pomocy w znalezieniu warsztatu rowerowego będzie mi udzielać grupa mężczyzn, która podawała się (ale równie dobrze mogła robić sobie jaja) za członków PKK. 
    Dopiero później dowiedziałem się, że to właśnie w tym mieście Kurdowie w trakcie rewolty antytureckiej w 2015 roku, przejęli kontrole nad kilkoma dzielnicami w mieście, skutecznie blokując przez siedem dni dostęp żandarmerii i wojskom tureckim do zbuntowanych dzielnic. Walki, które się toczyły w cieniu tych które miały miejsce w Diyarbakirze, pochłonęły kilkadziesiąt ofiar, a na ulicach doszło do normalnej wojny pomiędzy tureckimi siłami zbrojnymi a Kurdami. Tak jak mi poradzono, skręciłem w ciasną, z dziurawym asfaltem uliczkę. Budynki dookoła, tak jak we wszystkich biednych dzielnicach na Bliskim Wschodzi i Anatolii miały brudny, wyblakły od słońca tynk, który odchodził całymi płatami od ścian. Na samym szczycie czteropiętrowych budynków, znajdowały się prowizoryczne dachy, często z falistej blachy, pod którą suszyło się pranie (broń boże bielizna!). A przecież Edward Said w „Orientalizmie” ostrzegał...
                                                                              
    Gdzieś w połowie tej zwykłej, bezimiennej uliczki, na lekkim podwyższeniu znajdowały się duże blaszane drzwi. Wisząca dętka na haku. To musiał być warsztat rowerowy. Wchodząc do środku, zrazu powitał mnie uśmiech, filiżanka herbaty oraz potok niezrozumiałych słów w kurmandżi. Usiadłem w kącie warsztatu, w ręku trzymając przesłodzoną gorącą herbatę, a Pan Mechanik, naprawiając dalej kolejne rowery rozpoczął rozmowę. Cały czas ktoś przychodził i wchodził. Gwar stawał się coraz większy, czasami opadał. Głównym tematem rozmów to oczywiście mój obładowany ekwipunkiem rower, no i ja - dziwny turysta z dziwnej i dalekiej Europy. W międzyczasie, Pan Mechanik z chirurgiczną precyzją, z której wyzierały ogromna sprawność i doświadczanie, zręcznie naprawiał przebite dętki, rozcentrowane koła czy nie działające hamulce. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, twarz stroskanego dziecka zmieniała się, gdy po chwili jego mały rower był gotowy do jazdy. Z dziką radością, nie zważając na dziury w asfalcie, mógł ponownie jeździć po ulicach swojego miasta.
    Nowe opony, nowy ja
    W końcu nadeszła moja kolej. Wymieniliśmy opony. Pożegnałem się z Schwalbe, które towarzyszyły mi już drugi rok na wyprawie. Witam bezimienne, nowe, tureckie opony, które będę musiał wymienić za miesiąc.
    Kolejna herbata, kolejni klienci, kolejne pytania. Siedziałem w półmroku, w środku, za szczelnie zamkniętymi blaszanymi drzwiami warsztatu. Zapach powietrza przepełniony woniami smarów. Unosił się kurz, było dosyć duszno, jednak nie tak gorąco jak na zewnątrz. Dochodziła 13:00 więc słońce zaczynało grzać najmocniej, a temperatura zaczynała przekraczać 40 stopni – nie spieszyło mi się tam. Spektakl nadal trwał, herbata się nie kończyła. Pan Mechanik, jak co dzień, od kilkunastu, a może od kilkudziesięciu lat naprawiał jak w amoku kolejne, niesprawne rowery. Chińskie czy tureckie, tanie lub drogie, jednobiegowe lub te z kasetą. Najczęściej przychodziły do niego dzieci, bo rower tutaj to nie jest środek transportu dla mężczyzny, a tym bardziej dla kobiety! Dostojnemu mężczyźnie, w kurdyjskich szarawarach wręcz nie wypada. Samochód. To jest, co podkreśla stateczność i dostojeństwo, a nie jakiś rower.
    Mury Sur, Diyarbakyr

    Minęła godzina, dwie, w końcu trzeba było się ruszyć. Upał trochę zelżał.

    Ostatnia wymiana zdań, uśmiechów i solennych kurdyjskich uścisków. Labiryntem małych, wąskich uliczek, trochę na oślep i po omacku dojechałem w końcu do centrum. Przy głównej arterii miasta nagle ukazało mi się betonowe, wysokie na trzy metry ogrodzenie. Na jego szczycie rozwinięty drut kolczasty, mający odstraszyć ewentualnych śmiałków chcących przedrzeć się przez betonową barierę. W środku twierdzy powiewała ogromna, wielka na pięć metrów flaga, czerwona z białym półksiężycem. To musiał być posterunek tureckiej policji albo żandarmerii. Przed wejściem, w betonowym ogrodzeniu grupka uzbrojonych po zęby żandarmów lustrowała mnie spode łba. Ciekawskie spojrzenia, ukradkiem rzucane na objuczony rower, widok, którego w tym mieście raczej się nie spodziewali. Nie zagadują, ale też nie pytają o paszport. Turcja tutaj to schowana za wysokim murem „betonowa wyspa”, broniona najeżonymi lufami karabinów.

    https://www.youtube.com/watch?v=PTTifCWv_Dg

    Takich „wysp” w Silvanie było kilka i wszystkie wyglądały jednakowo na tle kurdyjskiego morza, które niejednokrotnie wzburzało się przeciwko, jak to mówią głośno, obcej okupacji. Wielu spośród Kurdów chce, aby na nieboskłonie pojawiła się trójkolorowa kurdyjska flaga z charakterystyczny słońcem z dwudziestoma jednymi promieniami, symbolizującym jazydyzm. W czasach gry Republika Turecka krzepła w swoich granicach, a Ataturk, ojciec Turków laicyzował dawne społeczeństwo Imperium Osmańskiego, Kurdowie tylko w latach 1920-1937 buntowali się czterokrotnie. Walki po raz kolejny wybuchły pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i z krótszymi przerwami trwają aż po dziś dzień. 
    Gdyby prześledzić komunikaty z poprzedniego roku (2017) co miesiąc, w wyniku bombardowań górskich baz bojówek PKK gineło od kilkunastu do kilkudziesięciu bojowników czy cywilów. W ten sposób tureckie F-16 są kolejnym znienawidzonym i śmiertelnym symbolem, obok ufortyfikowanych posterunków policji, które rozsiewa nienawiść wśród Kurdów, skłaniając ich do dalszej walki, ucieczki gdzieś wysoko w góry i zasilenia szeregów kurdyjskich organizacji zbrojnych. Tureckość tego miasta i tych ziem ogranicza się tylko do betonu, ołowiu i flagi powiewającej gdzieś wysoko na maszcie. Zmieniłem bieg na manetce na trójkę i szerokim łukiem ominąłem, stojący w poprzek drogi za barykadą transporter opancerzony z dwójką poważnych i uzbrojonych w broń automatyczną żołnierzy. Przed siebie, nad jezioro Wan. Daleko tego dnia jednak nie zajechałem...      

Komentarze

Popularne posty