Zwykły dzień w podróży

Turcy z zachodnich połaci Republiki przecież ostrzegali. Nie pchaj się tam. Na rowerze? Czerwcowy upał wcale nie był według nich największą niedogodnością i zagrożeniem w tych stronach.  - Zostań z nami, czaju się napij. Ci Kurdowie...szkoda gadać, nie jedź tam. Możesz wrócić w worku lub w najlepszym wypadku PKK porwie cię dla okupu. W tle, śmigło wentylatora miarodajnie wydawało usypiające dźwięki, przez które przebijał się dźwięk z telewizora. Tam, w jednym z tureckich kanałów informacyjnych, śmigłowiec bojowy ostrzeliw nagie, skaliste wzgórza. Na czerwonym tle, w szybko przesuwającym się pasku informacyjnym, można było przeczytać "W wyniku akcji zbrojnej, przeprowadzonej w ramach odwetu za śmierć tureckiego żołnierzaw prowincji Hakkari zginęło kilkunastu terrorystów z PKK". Dopiłem herbatę i ruszyłem dalej. Byle na wschód Turcji, za Eufrat. Do wschodniej Anatolii jak mówią Turcy, a może do Kurdystanu jakby stwierdził półgłosem w obawie przed policją kurdyjski mieszkaniec Diyarbakiru kurd. nazwa miasta Amed).


Diyarbakir, dzielnica Sur
Sprzedawca czosnku, turecki Kurdystan


Gdyby Zygmunt Bauman był sakwiarzem, i w pocie czoła, pokonywałby na swoim rowerze dystanse oddzielające kurdyjskie wioski od siebie, z pewnością wymyśliłby pojęcie "płynnego asfaltu"Urzeczywistnienie tego zjawiska w trakcie lata w tureckim Kurdystanie było wyjątkowo dokuczliwe. Droga, a dokładniej, jej nawierzchnia, przy temperaturze powietrza około 45 stopni, staje się kleistą mazią. Lepka w swojej konsystencji, osiada na rowerowej oponie, zwiększając wagę koła i niszczy gumę. Natychmiast, po spotkaniu z "płynnym asfaltem", trzeba się zatrzymać i za pomocą noża, ściągać ogromnymi płatami maź, która przeszkadza w dalszej jeździe. Następnie, można ponownie wsiąść na rower, jech przez kolejne kilometry w pełnym skwarze, i wypatrywać kolejnych "asfaltowych jezior", które czyhają gdzieś dalej.  
Osiem litrów wody, które wiozłem ze sobą prawie już wypiłem. Zresztą woda już nie dawała takiego wytchnienia. Nagrzana, z plastikowej butelki nie orzeźwiała. Piłem zbyt dużymi haustami, nie zostawiając niczego na później. Nie potrafiłem zapanować nad pragnieniem. Każdy kolejny łyk powodował, że koszulka i spodnie które miałem na sobie od razu pokrywały się potem i nieprzyjemnym kwaśnym zapachemHelikopterów, latających nisko nad głowami, takich jak w tureckich serwisach informacyjnych nie było  wody niestety też. 
 A woda tutaj oznacza życie. Niech tylko pojawi się choćby maleńki zbiornik, zwyczajna sadzawka czy rzeczułka spływająca z wysokich gór. Zrazu teren zamienia się w tętniącą życiem krainę. Pojawiają się ogromne pola pszenicy (choć już w czerwcu było dawno po żniwach), ogromne sady morelowe czy pola pokryte przepysznymi arbuzami i melonami. W końcu to już tereny historycznego Żyznego Półksiężyca, to tutaj od setek, a nawet tysięcy lat rozwijały się i upadały cywilizacje. To tutaj, woda, jak nigdzie indziej decydowała o geopolityce i a jej duże zasoby świadczyły o bogactwie antycznych imperiów, ogromnych miast czy efemerycznych średniowiecznych państw.  

Spalony słońcem, gdzieś w tureckim Kurdystanie

Twłaśnie przez wzgląd na dostęp do wody zazwyczaj decydowałem się na wybór miejsca na nocleg. Wybór padł na pola z maleńką polaną oddaloną o 30 kilometrów na zachód od miejscowości SiverekW oddali traktor, z gromadką dzieciaków w kabinie, wesoło terkocząc orał miedzę oddzielającą pole na którym już było po żniwach od innych, jeszcze nie zaoranych. Obok przepływała maleńka, bystro płynąca rzeczka, z której czerpano wodę do nawadniania upraw. Jednym słowem - idealne miejsce do rozbicia namiotu (tak, to jest więcej słów).   Nie zdążyłem wyciągnąć kijków i ich złożyć, gdy zostałem otoczony przez okolicznych rolników i zasypywanym gradem ich pytań. Gdzie, po co i dlaczego. Gdzie moja żona i dzieci. Poważnie martwili się nie tym, że chce jechać na rowerze po tureckim Kurdystanie, tylko tym że nie mam żadnych dzieci, a i żona by się przydała. Panowie, ubrani w dostojne kurdyjskie szarawary, których krok zawieszony jest przynajmniej na wysokości kolan oraz kamizelki i proste koszule, rytualnie wręcz, podchodzili do mojego roweru i potakując głową, sprawdzali czy aby powietrza w dętkach nie jest za mało i czy hamulce działa odpowiednio. Na koniec naszej rozmowy ostrzegli mnie przed wężami, które wieczorem wychodzą z okolicznych wysokich traw i rozeszli się każdy w swoją stronę. Zmierzchało i zbliżał się iftar 
Ramadan tym razem przypadł na bardzo gorącą porę roku. Nie można jeść, nie można palić , ale przede wszystkim – nie można pić żadnych płynów w trakcie dnia. O ile większych miastach nie we wszystkich miejscach przestrzega się zasad postu np. czajchanach, miejsca do gry w tryktraka i picia herbaty są oddzielone w trakcie dnia od ulicy rozciągniętą płachtą, żeby nie razić co bardziej religijnych mieszkańców. Tak na prowincji, przestrzeganie zasad ramadanu są bardziej rygorystyczne. Tutaj nikt nie schowa się za rozciągniętą płachtą czy płaszczykiem wielkomiejskiej anonimowości. Ciężka praca na polu, w ponad 40 stopniowym upale i w perspektywie pierwszy posiłek spożywany po zachodzie słońca - iftar – w trakcie długich, letnich dni, musi być ogromnym wyzwaniem, od którego trudno uciec. 



Przed...
... i w trakcie iftaru, Stambuł


Dlatego tuż przed zachodem słońca, wszyscy Kurdowie, którzy dotychczas niczym nie skrępowani sprawdzali mój rower jeżąc nim po polnych wybojach, zaciekawieni wchodzili do mojego namiotu potakując z podziwem nad szczelną wewnętrzną moskitierą, w moment stracili zainteresowanie i rozpierzchli się prawie bez pożegnania. Zbliżał się iftar, w końcu po parunastu godzinach mogli coś zjeść i zapalić upragnionego papierosa. Absolutnie nie dziwiąc się ich zachowaniem, zostałem sam nad rzeczką powoli kładłem się do snu... Niedoczekanie.  Tuż po zmierzch, zbudziły mnie z początku odgłosy czyiś kroków. Po paru miesiącach spędzonych w namiocie, umiałem już rozróżnić bardzo dobrze odgłosy dzikich zwierząt, samochodów i ludzi zmierzających w moim kierunku. Zaraz potem na namiot padł słaby snop światła z małej latarki. Mam wieczornych gości! 
Kasim nie przyszedł sam. Razem z nim pojawiło się dwóch jego synów. Na tym nie koniec zaskakującej wizyty. Z pod ogromnego kosza wyciąga ekmek (chleb), ogromną miske ryżu z kurczakiem, miskę świeżych warzyw i owoców, no i butle koziego mleka. Usiedliśmy po turecku razem na rozłożonym na ziemi pledzie. Rozglądając się na boki czy przypadkiem nie skrada się ku nam żaden wąż, rozpoczęliśmy rozmowę toczoną w przeróżnych językach. Do wymiany zdań i poglądów zaprzęgnięty został tureckikurmandżi i angielski, dodatkowo wspomagany żywą gestykulacją, co spowodowało, że spędziliśmy razem ciekawe dwie godziny, rozkoszując się wieczornym iftarem i innością tego drugiego.   To był kolejny (22 czerwca), zwykły dzień w podróży, gdzieś w tureckim Kurdystanie 

Komentarze

Popularne posty