Szlakiem drzew morwowych i pilawu w kierunku jeziora Wan

Wyjechać z kurdyjskiego miasta nie jest łatwo. Rogatki policyjne na wjeździe do niego, rogatki na wyjeździe. Tuż za nimi stali żandarmi uzbrojeni po zęby i oficer śledczy, w ciemnych okularach, z kamizelką kuloodporną i bez umundurowania. Ten ostatni lustrował podejrzliwie wszystkich zatrzymujących się kierowców i ich pasażerów. „Turecka ruletka”. W końcu przyszła kolej na mnie, ale tym razem obyło się bez większych problemów. Puszczają mnie bez zbędnych pytań i przeszukiwań, ale tuż za moimi plecami obligatoryjnie został zatrzymany autobus. Tajniak, widocznie nie zadowolony, ustawiał w rządku przed autobusem wszystkich pasażerów, przeglądając wnikliwie ich dokumenty, natomiast żołnierze w środku pojazdu, przeczesywali wszystkie jego luki bagażowe, skrytki i zakamarki w poszukiwaniu broni i amunicji. Rutynowej kontroli poddawani byli wszyscy mężczyźni, w szczególności ci ubrani w tradycyjne kurdyjskie szarawary i czarno białą chustę dżamane

Jeden z wielu noclegów na dziko nad jeziorem Van. Woda w jeziorze jest słona


Droga za rogatkami wiodła prosto pod górę - prędkość roweru spadła do kilku kilometrów na godzinę. W takich okolicznościach zmógł mnie głód i dopadło ogromne pragnienie, którego nie miałem czym ugasić. Było gorąco, a bezwietrzna pogoda i bliskość nagrzanego asfaltu potęgowała tylko odczucie gorąca i lejącego się z nieba żaru. Najlepszym sposobem na ochłodzenie organizmu w takich warunkach była woda lub cola, najlepiej zimne. Organizm poprzez pory na skórze od razu je wydalał i momentalnie zimny pot zalewał całe ciało. W ten sposób lekkie podmuchy wiatru stawały się bardziej odczuwalne, a zjazd na rowerze ze wzniesienia wiązał się z kilkusekundowym przyjemnym chłodem ogarniającym całe ciało. Niestety przy kolejnym podjeździe, kiedy warstwa potu zalegała już na skórze, nieznośny brud i pył unoszący się nad drogą zaczynał przyklejać się do skóry. Niemniej, dla tych kilku chwil chłodu warto było. Z tego powodu zatrzymałem się tuż za podjazdem na małej stacji benzynowej. Woda i cola, tego teraz potrzebowałem. Ale to była kurdyjska stacja benzynowa, a tutaj podróżni nie zatrzymują się tylko na chwilę...

Sprzedawca moreli w tureckim Kurdystanie

Wkrótce zaczęło się. Z cienia, z początku leniwie, a potem z coraz większą werwą, wyszło dwóch Kurdów. Zrazu zaczęliśmy rozmawiać. Po krótkiej chwili dołączyli do nich kolejni młodzi, starsi, w średnim wieku. W ruch poszły ich smartfony. Na samym początku do robienia selfie z dziwnym rowerzystą z Europy (Polska, a gdzie to?). Poważni dotychczas mężczyźni, wyginali się, zmieniali profile twarzy lub robili „dziubki”, by jak najlepiej wyjść na zdjęciu. We dwoje, w trójkę, na rowerze, z czekanem w ręce. Cała nasza „znajomość” została potwierdzona poprzez dodanie do grona znajomych na facebooku. Syndrom czasów, w których przyszło nam żyć, nie ominął tureckiego Kurdystanu i Żyznego Półksiężyca.
Jak się okazało, wszyscy którzy tak solennie mnie powitali byli skoligaceni. Bracia, kuzyni, ojcowie pracowali na jednej stacji benzynowej będącej rodzinną własnością. Pięciu pracowników i jedno auto do tankowania - tak wyglądała wtedy aktualna sytuacja na stacji.
Melchi czyli najstarszy w rodzinie, właściciel jak się okazało nie tylko stacji benzynowej, ale też największego młyna zbożowego w całej okolicy, zarządzał swoimi przedsiębiorstwami za pomocą rodzinnych apanaży. Pracownicy, z koligacjami rodzinnymi zajmowali się zarządzaniem (czasami też leżeniem w cieniu i robieniem selfie z sakwiarzami), a pracownicy nie skoligaceni byli prostymi robotnikami, których obowiązki ograniczały się najczęściej do prostych prac fizycznych w młynie lub „niższymi”, z punktu widzenia kurdyjskiego, pracami porządkowymi. Ciężko sobie wyobrazić taki model gospodarowania w Polsce. Praktycznie cała rodzina (tylko część męska oczywiście, w trakcie spotkania nie było widać żadnej kobiety), pracowała, jadła i przebywała z sobą niemalże cały czas. Tutaj trzeba się dobrze urodzić, żeby do czegoś dojść. Dlatego nie dziwi fakt kurdyjskiej emigracji, chociażby wewnątrz Turcji. Szacuje się, że w poszukiwaniu lepszych perspektyw, czy to pracy, czy warunków życia (motywacja wynika też oczywiście z powodu permanentnego turecko - kurdyjskiego konfliktu zbrojnego) do samego Stambułu wyjechało od 2 a 4 milionów Kurdów, tworząc w ten sposób de facto największe kurdyskie skupisko ( dla porównania Diyarbayr ma około 2 milionów mieszkańców).

Sposób zbierania świeżej morwy


W myśl kurdyjskiego powiedzenia „tam gdzie je dwóch, winnien się pożywić trzeci”, od razu zostałem poprowadzony do kantyny. Dosiedliśmy się do stołu pokrytego lepką ceratą. Wraz z pracownikami młynu zacząłem konsumować gigantyczne dwudaniowy obiad. Zupa, ryż, kurczak, ostry sos no i czaj, którego w tej szerokości geograficznej zawsze jest go pod dostatkiem. Na początku lekko speszony, a potem już oswojony z sytuacją, w której wszyscy patrzą na to jak jem, pochłonąłem miskę ryżu w mgnieniu oka. Po posiłku, z lekko nabrzmiałym brzuchem, mogliśmy w końcu usiąść razem pod drzewem morwowym, i dalej raczyć się ciemną, mocną i przesłodzoną herbatą, no i zajadając przy okazji owoce z pobliskiego sadu. Dolce far niente.



Przy takim trybie życia, nie dziwiła mnie lekka nadwaga moich towarzyszy. Wydatne brzuch, lekko nabrzmiałe od jedzenia, teraz w cieniu mogły wreszcie odpocząć po trudach dzisiejszego dnia. Dwudaniowy posiłek, litry herbaty i niekończące się miski owoców to dla „bandziochów” musiał być nie lada wyczyn. Rozłożeni na plastikowych krzesełkach, które uginały się od ich ciężaru, jak tureccy (sic!) baszowie, z wyciągniętymi nogami rozkoszowali się błogim lenistwem, a ja razem z nimi. Jeden z nich, trzymał cały czas w dłoni, mały przypominający różaniec sznur (tur. tespih), i co po chwila zmieniał korale na łańcuszku.
- A Ty jesteś chrześcijaninem czy muzułmaninem? – czekałem na to pytanie od pana z tespihem. Od momentu wjazdu do tureckiego Kurdystanu zadawane ono było nader często.


Komentarze

Popularne posty